poniedziałek, 3 marca 2014

Dawno, dawno temu... a minęło zaledwie półtorej miesiąca.


Dawno, dawno temu... Minęło zaledwie półtorej miesiąca, a mam wrażenie, że przeleciał cały rok. Nie sądziłam, że jeden telefon może tak wywrócić nasze życie do góry nogami. Kiedy ostatnio pisałam, wszystko było pozornie poukładane, bynajmniej nic nie zapowiadało rewolucji, jaka się wydarzyła przez ostatni czas. Jeden telefon zmienił cały mój misternie opracowany plan na kolejne pół roku życia.

 
W między czasie zdążyliśmy ochrzcić naszego małego diabełka. Jak pisałam, do trzech razy sztuka no i nareszcie się udało. Pierwszy niedoszły raz zaburzyła choroba mojego teścia. Drugie podejście, również nieudane... kiedy mój teść wracał do domu po 3 tygodniach rekonwalescencji , ja z Hanią byłam w drodze do szpitala. Zmogło ją zapalenie oskrzeli, które uziemiło nas w szpitalu na tydzień. Na szczęście trzecie podejście było bardzo udane. Hania w kościele pogubiła buty, próbowała wyjść z wózka, zebrało jej się na gadanie, zaczepiała księdza, ale najważniejsze dała się nareszcie ochrzcić. No i już myślałam sobie, nareszcie spokój, nic już gorszego od tych choróbsk nie może nas spotkać... myliłam się!

No i cała szczęśliwa tydzień później odebrałam telefon:
"Wiesz, bo jest taka sytuacja,..., wiem, że się inaczej umawiałyśmy, no, ale no wiesz".
Tak właśnie dowiedzieliśmy się, że za 2 miesiące będziemy bezdomni...

Spokojnie, spokojnie... nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Zaraz minęłoby 4 lata, od kiedy zalegalizowaliśmy nasz związek, wcześniej milion lat razem,
a do decyzji o zakupie mieszkania było nam nie spieszno.

Takie niepokorne młode wilki, a coraz starsze i pokory by nam się nieco przydało. Tym bardziej, że teraz i odpowiedzialność większa, no i wiek się niestety nie cofa. Jakoś zawsze nam się wydawało, że bez mieszkania i kredytu na 30 lat żyje się łatwiej.

Tak właśnie nasze życie obróciło się do góry nogami. Ja po nocach, żeby nie zaniedbywać obowiązków rodzinnych, w pocie czoła przygotowywałam się do otwarcia LaBaDu, a tu w między czasie trzeba było załatwiać wszystkie formalności kredytowe, no i szykować się do wyprowadzki.  No i cóż, powróciliśmy na stare, rodzinne śmieci. Już za chwileczkę, już za momencik (nie tak szybko, ale się pocieszam) będziemy na SWOIM.

A reasumując:
  • Hanka zachwycona, bo babcia na miejscu,
  • Babcia zachwycona, bo ma kto wyjść z psem,
  • Hataniata zachwycony, bo spłodził córkę, zasadził drzewo no i "dom" też będzie miał,
  • Hamaniama zachwycona, bo jak się wszyscy cieszą, to co się mam smucić.
Tak to się właśnie pozmieniało Hamaniamowej rodzinie. Jeszcze trochę formalności do załatwienia, bo w tym Państwie łatwo się nie żyje, a banki to temat rzeka. Ale wszystko jest na dobrej drodze.

Tym czasem, zapraszam do mojego królestwa LaBaDu, bo mimo zawirowań jakie miały miejsce po drodze, sklep jest cudowny. Niedługo troszkę o nim opowiem.

środa, 15 stycznia 2014

Hania, kierowniczka zamieszania i trochę o bezsilności z miłości.

21 sierpnia 2013 r. kilka godzin życia Hani
Jest ponad 100 like`ów – obiecałam, piszę. Dzisiaj kilka słów o sprawczyni powstania bloga i wszystkiego, co teraz się dzieje. Hania, znacie ją już troszeczkę, ale dopiero bardzo malutko,
a przecież to właśnie ona jest najistotniejsza w całym temacie. Nasza kochana córeczka, jak już wspominałam, przyszła na świat w sierpniu 2013 r.
Od tej pory nasze życie całkowicie się odmieniło. 



Początkowo przerażenie: Jak ja sobie poradzę z tak małą, bezbronną istotką? A jednak, instynkt macierzyński – dobry nauczyciel, szybko kazał wziąć mi się w garść no i jakoś poszło. Zaraz minie 5 miesiąc jak jesteśmy sobie taką małą rodzinką. Teraz szykują się
w naszym życiu kolejne zmiany, ale o tym kiedy indziej, bo dziś mowa o Hani.

A jak się stało, że Hania to Hania? Sama nie wiem, nie ma tu żadnych ekscytujących historii, może oprócz tego, że Hania miała być Aleksandrem. Do 20 tygodnia ciąży Hania
nie chciała ujawnić swojej płci, a tatuś jak to z tatusiami bywa oczywiście był przekonany, że to będzie syn. Tak mnie w tym przekonaniu umocnił, że uwierzyłam i już nawet zaprojektowałam wystrój pokoju dla chłopca. Mówi się niby obojętnie jaka płeć, byle było zdrowe... też tak myślałam, ale modliłam się o córeczkę. No i sobie wymodliłam.
W 21 tygodniu ciąży Hania pokazała co miała pokazać i bez większych wątpliwości,
co do imienia, została Hanną. W tej kwestii byliśmy z Piotrkiem zgodni.
Od 21 tygodnia Hania eksponowała swoją płeć do końca na każdym USG, także lekarze
nie mieli żadnych wątpliwości. Niestety trochę tych lekarzy nas badających było, bo Hania tak mocno kopała mamusię, że trafiłyśmy do szpitala. Początkowo z podejrzeniem wyrostka robaczkowego, w rezultacie z diagnozą kolki nerkowej. Prawda była taka, że Hania drażniła coś w środku mojego brzucha, co po prostu bolało. Na nasze nieszczęście złożyło się to
w czasie z weekendem majowym, a my mieliśmy zarezerwowany wyjazd nad morze. Wszystko jednak dobrze się skończyło. Pobyt w szpitalu odebrał nam tylko jeden dzień wymarzonego urlopu, morze dobrze wpływa na ciężarne, mimo że temperatury nie były sprzyjające morskim relaksom.


Sesja zdjęciowa 12 dniowej Hani
Od tej pory Hania nie robiła mi już więcej numerów, no oprócz tego, że wybrała się na świat w 38 tygodniu. Niby w terminie, ale zawsze mogła posiedzieć te 2 tygodnie do końca. Tym bardziej, że nie mam, żadnych wątpliwości, że to był na 100% 38 tydzień. Nie chciała najwidoczniej być spod znaku Panny, a wolała zostać zodiakalnym Lwem. Podobno „Lwy” to wielcy indywidualiści, próbujący sobie wszystkich podporządkować. No i to zapewne prawda. Hania ma dopiero 5 miesięcy, ale jak coś się jej nie podoba to ratuj się kto może. Krzyczy na nas, macha rękami. Zdecydowanie włoski temperament. Podobno Napoleon Bonaparte też był urodzony w III dekadzie tego znaku. Hanka chyba będzie, jak on, doskonałym strategiem, bo strategie rozstawiania rodziców po kątach opanowała do granic perfekcji.

Nasza kruszynka
Tak więc „Hanka skakanka”, jak nazywa ją dziadek, czy też nasza „madmuazelka”, bo tak mówi do niej tata, jest naszym oczkiem w głowie. Zmieniła nasz świat, zmieniła sposób komunikacji, spowodowała, że przestaliśmy sprzeczać się o błahe rzeczy. Jest dla nas całym światem. Mobilizuje nas do działania. Nauczyliśmy się od niej nowego rodzaju miłości.

Chcę wam też opowiedzieć trochę o tej miłości, miłości bezwarunkowej. Miłości matki do dziecka (bo za tatusia nie będę mówić). Chcę się z Wami podzielić tym uczuciem, bo jest go tyle, że starczyłoby co najmniej dla wszystkich czytelników. To uczucie niby podobne, ale zupełnie inne od tego, którym obdarzamy innych swoich bliskich.
To nawet inne uczucie niż to, którym dziecko obdarza swoich rodziców. Miłość matki do swojego dziecka (oczywiście nie bierzmy pod uwagę patologicznych przypadków) , jest jedyna w swoim rodzaju. Taka miłość oducza bycia egoistą, bezwarunkowo podporządkowuje świat naszemu potomkowi. Prawda jest jednak taka, że miłość ta nie przychodzi tak całkowicie sama. Jest to taka miłość, której musimy się nauczyć. 



W obiektywie Moniki i Emila Pospiesznych
Czy też tak uważacie? Jest trochę tak, że na początku wyobrażamy sobie to „nowe” życie trochę wyidealizowane. Taki obraz jak z reklamy. Matka trzyma niemowlę na rękach, karmi je. Wszystko jest takie piękne, w pastelowych kolorach, śnieżnej bieli i mięciutkich kocykach. Tak jest bo kochamy nasze dziecko od pierwszego bicia serca. Nawet najmniej uczuciowe osoby zmiękcza taki cudowny hormon jak oksytocyna. Tak, to prawda, kochamy
i z każdym ruchem i kopnięciem ta miłość jest większa. Potem pierwszy raz na sali porodowej przytulamy swoje dziecko. Uczucie wspaniałe, nawet nie do ubrania w żadne słowa. No i tak kilka dni w szpitalu, aż tu nagle bum, jak obuchem w łeb, żeby ująć to dosadnie. Chwała tym, których dzieci są spokojne. Hanka na szczęście do takich należała. Gorzej jednak, gdy dziecko non stop płacze, jest marudne, a ty nadal starasz się być doskonałą nie tylko matką, ale żoną, kucharką, sprzątaczką i nie chcesz zapomnieć o umyciu zębów i przebraniu się z piżamy. Mówię o tym, bo nawet kilka takich marudnych dni dziecka potrafi dać w kość. I nadal kochasz, ale czasem zaciskasz zęby, łzy lecą po policzkach z bezsilności. Niestety tak też bywa. Najgorzej mieć do tego koleżankę z dzieckiem w podobnym wieku, która na wspólnych spacerach snuje opowieści, jak to ona sobie doskonale radzi ze swoim dzieckiem. Na szczęście nie znam tego z autopsji a jedynie z opowiadań. Prawda jest taka, że nawet najwspanialsze dzieci mają też gorsze dni i my jesteśmy bezsilne. I nam jest wtedy gorzej
i my mamy momenty zwątpienia. I nawet czasem myślę sobie, że już chyba nie kocham bo nie umiem sobie poradzić. Zaraz potem przypominam sobie, że jutro będzie lepiej i to nie konie miłości tylko lekka niedyspozycja.


Chyba jest trochę tak, że musiałam się wygadać, jestem chyba trochę ciekawa jak macie Wy? Jak to jest, czy to tylko ja tak czuję, czy inni też tak mają? Czy któraś z Was też czasami ociera łzy z bezsilności?


Mogłabym tu jeszcze tyle napisać, ale tymczasem kończę, bo dla wszystkich muszę znaleźć trochę czasu, dzisiaj czas dla męża – ciepły kocyk i dobry film, jak za starych dobrych czasów... byle Hanka poszła spać, bo na śpiącą nie wygląda.

Dobranoc !!!!!


poniedziałek, 13 stycznia 2014

Retrospekcja, czyli zanim bocian przyniósł Hanię.

Stare dobre czasy, czyli my w 2008 roku
Powinnam zacząć jak w bajkach...
Dawno, dawno temu. Tak, nawet bardzo dawno, bo 19 lat temu poznałam swojego męża. Tak, tak, ten kto czytał stronę „o mnie” wie, że ja mam tych lat 29.

Zatem, dokładnie kiedy miałam 10 lat, na urodzinach kuzyna poznałam Piotrka – łobuzowatego 13-latka,
który wcale nie przypadł mi do gustu, za to jako 10-latka kochałam się w jego koledze. Ach, to była miłość w większości telefoniczna. Sytuacja zmieniła się 3 lata później, chyba zmienił mi się gust! Z uśmiechem piszę
o tym, bo jak nie raz spoglądam na Piotrka, to wciąż widzę tego małego chłopca bawiącego się, na tych urodzinach, figurkami zwierząt w zoo. A teraz, teraz jest dorosłym, wspaniałym człowiekiem, kochającym i niezastąpionym ojcem i mężem. 16 lat minęło jak jeden dzień. Dziecięce zauroczenie, zamieniło się w piękne uczucie, które trwa do dziś.
 

Ach co to był za ślub
Od 3 lat jesteśmy małżeństwem, bo do ślubu nie było nam śpieszno. Zresztą historia tego związku nie jest prosta, wręcz przeciwnie.
To burzliwe 13 lat przeplatane rozstaniami i powrotami. Widocznie było nam ewidentnie pisane być razem. Z sentymentem powróciłam do naszych starych wspólnych zdjęć i z łezką w oku przywoływałam obrazy z dawnych lat. Pisanie bloga to niezłe ćwiczenie własnej pamięci. Przypomniały mi się rzeczy, które przytłoczyła codzienność. 


No i tak pokrótce wygląda nasza historia, niektórzy słuchają
z niedowierzaniem, inni śmieją się mówiąc: „Jak można było zakochać się tak wcześnie, przecież byliście dziećmi?”. Tak, to prawda, teraz nie wyobrażam sobie mojej córki, która jako 13-latka będzie zakochana w jakimś chłopcu, ale jeżeli tak się stanie, to będę w stanie ją zrozumieć, bo jest owocem naszej miłości, która trwa już tyle lat.
26 czerwca 2010 r. ślub, nasz ślub. Bal na setkę osób, klimatyczne miejsce, świetna orkiestra, pyszne jedzenie i My w centrum uwagi wszystkich. Wesele było wspaniałe
i niezapomniane. Poprawiny trwały aż trzy dni. Potem bardzo krótka podróż poślubna,
bo już wtedy prowadziliśmy własną firmę. Początki były trudne, ale tylko nas wzmocniły. 



6 cm człowieka
27 grudnia 2012 r. spełniło się nasze marzenie. Co prawda zbyt długo nie marzyliśmy, bo planowanie ciąży odbyło się w ciągu zaledwie jednego miesiąca. Tak 27 grudnia 2012 r. zostaliśmy rodzicami, a 28 grudnia ciążę potwierdziła najwspanialsza ginekolog na świecie, Pani dr Zofia Borowiec - nasz anioł,
po którym Hania odziedziczyła drugie imię. 


No i tak właśnie zmieniło się moje dotychczasowe życie. Zwolniłam, nareszcie wszystko zaczęło iść normalnym torem. Przestałam zajmować się kilkoma rzeczami na raz. Skupiłam się
na swoim zdrowiu, ciąży. Wszystko dla tej małej fasolki, która już zaczęła we mnie żyć. Pierwszy raz usłyszane bicie serca wycisnęło ze mnie morze łez.
To były łzy szczęścia, największego szczęścia jakie może spotkać kobietę. Zostałam mamą. Duma rozpierała mi serce.

8 miesiąc ciąży
Dookoła mnie były przecież inne kobiety w ciąży, ale ja czułam się bardziej wyjątkowa od nich, bo przecież każda
z nas jest jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną
i wyjątkową matką. Czas ciąży, to jeden z najlepszych okresów mojego życia. Czułam się wyśmienicie, czekałam na każdy ruch, kopnięcie. Niewielkie problemy zdrowotne trochę mnie zmartwiły, ale na szczęście okazały się nie groźne dla naszego maleństwa.



Nasz 2 tygodniowe szczęście
21 sierpnia 2013 r. w 38 tygodniu ciąży przyszła na świat Hania. Sprawca wszystkiego, co się właśnie teraz dzieje. Moja kruszynka o wadze 3240 g i długości 55 cm. Moje najdroższe maleństwo, najpiękniejsze na świecie. To uczucie zna tylko ten, kto został matką. Hania obróciła moje życie do góry nogami, dała mi siłę i moc jakiej nie miałam do tej pory. Zorganizowała mi życie według swoich potrzeb. Szybko zapomniałam co to niezależność i egocentryzm. Od tego dnia wszystko jest podporządkowane tej małej istocie która ma zaledwie 5 miesięcy.

Rodzina, to brzmi dumnie
Teraz znacie już bliżej nas i naszą historię życia.
Może w przyszłości będzie to pomocne w zrozumieniu moich poglądów na świat i życie. Trochę dziwnie czuję się pisząc tak otwarcie o nas, ale jest to dość niezwykła i niespotykana na co dzień historia, dlatego chciałam się nią podzielić.
Czułam się w obowiązku przedstawić Wam zarówno współtwórcę naszego sukcesu czyli tatuśka Piotrka,
jak i największe szczęście jakie nas spotkało, czyli kierowniczkę całego zamieszania - Hanię.

 

To właśnie my 2+1 zwykli, a zarazem niezwykli, bo każde 2+1, 2+2 czy 2+X, jest zawsze jedyne w swoim rodzaju.

niedziela, 12 stycznia 2014

No i jest, udało się, czyli kilka słów dlaczego?

No i nareszcie się udało, usiadłam, zrobiłam i piszę...

Pewnie niektórzy stwierdzą, że to moja lekka fanaberia, ale otwieram dzisiaj nowy rozdział mojego życia.

Na mój pomysł blogowania znajomi reagowali słowami: „Mało masz jeszcze do roboty?!?”,
ale jak zwykle postanowiłam posłuchać głosu własnego serca i „olać” to co myślą inni.
Chciałam kiedyś napisać książkę, jednak wiecznie brakowało mi czasu. Praca na etacie, studia, własna firma, potem studia podyplomowe, małżeństwo, obowiązki „pani domu”, no i nareszcie dziecko. Życie w ciągłym biegu, mało snu, adrenalina... tak, to jest to co lubię.
Zbyt dużo wolnego czasu kompletnie mi nie służy. 


Mój blog powstanie zatem trochę z potrzeby serca, trochę aby wypełnić wolny czas, kiedy moja córcia udaje się na drzemkę. Nikt nie wierzy, ale naprawdę mam odrobinę wolnego czasu do wypełnienia. 
Ten blog powstanie, bo to trochę modne, a ja lubię podążać za modą, być na czasie. Jedno jest 100% pewne, blog ten powstanie, bo macierzyństwo to niezwykle inspirujący stan. A moja „mała”, a zarazem „wielka” inspiracja przyszła na świat 21 sierpnia 2013 r.
 

Tyle rzeczy dowiedziałam się z blogów, jeszcze będąc w ciąży, że sama poczułam potrzebę dzielenia się własnymi doświadczeniami. 
Mama to największa skarbnica wiedzy i nie zastąpi jej żaden poradnik wygłaszający suchą, laboratoryjną teorię.
Może nikt nie przeczyta, może nikt nie zobaczy, ale najważniejsze, że ja poczuję się spełniona.
 

I odpowiadam wszystkim moim niedowiarkom: to nie fanaberia, to po prostu kolejny etap
w realizacji marzeń.


A o czym tu będzie...
O wszystkim, każdy dzień jest przecież kolejną inspiracją. Nie zabraknie też retrospekcji, ponieważ byłabym zła na siebie, gdybym nie wróciła myślami i pismem do najpiękniejszych
9 miesięcy mojego życia.
Będzie o rodzinie, o Hani, o życiu i pewnie o pracy, bez której nie było by mnie. Już za miesiąc moje kolejne przedsięwzięcie – mały boutique hand made, czyli kolejna konsekwencja kreatywnego macierzyństwa i po części skutek uboczny oglądania „Dzień dobry TVN”.

A na dzisiaj już koniec, bo Hamaniama czyli mama Hani idzie oddać się rozkoszy kąpieli
i naładować baterie na kolejny tydzień.